31 maja 2014odbył się Ultramaraton Podkarpacki. Zawodnicy mieli do wyboru jedną z dwóch tras: wariant 70 lub 110 kilometrów. W rzeczywistości dystans wynosił odpowiednio 71 i 116 kilometrów. Start, wspólny dla obu dystansów, znajdował się na Rynku w Rzeszowie. Tam również była meta biegu.
Brałem udział w tym biegu - na krótszej trasie. Był to mój debiut na dystansie ultramaratonu. Ponieważ pamięć bywa zawodna postanowiłem zapisać pewne wspomnienia. Poniżej moja relacja.
Wcześniej czy później musiało tak się stać. Nogi są już zmęczone. Zaczynam trochę odstawać od grupy znajomych. Nawet przy zbieganiu. Nie, nie „nawet” tylko „zwłaszcza” przy zbieganiu. Skręcamy z szerokiej drogi w prawo na leśną ścieżkę. Za chwilę zaczyna się ostrzejszy zbieg. Muszę zwolnić jeszcze bardziej żeby zachować kontrolę nad coraz mocniej protestującymi mięśniami. Po kilku minutach robi się płasko, później lekko pod górę i odzyskuję kontakt z „moją” grupką. Wiem, że nie na długo. Ale to nic. Po raz pierwszy pojawia się myśl, że to już bliżej niż dalej. Półmetek już dawno za nami, czas jest w miarę przyzwoity. Nawet spacerem dotrę do mety w limicie.
Las się kończy, zaczynają się łąki i pola. Znowu w dół i znowu zostaję w tyle. Pojawiają się domy, jakiś asfalt. Jeszcze przez jakiś czas biegnę (a pod górę maszeruję) w towarzystwie Kaśki. Miło mieć znajomych w pobliżu. Zawsze można zamienić parę słów, nie ma problemów ze znalezieniem tematu do rozmowy.
A może przesadziłem z tempem w pierwszej części? Może trzeba było wolniej? Chyba jednak nie. Po prostu to mój pierwszy taki długi bieg. Do tej pory najdłuższy dystans jaki pokonałem to maraton. Kilka razy. Teraz mam w nogach o kilka kilometrów więcej, mają prawo być zmęczone (oczywiście te nogi a nie kilometry).
Jest kolejny „kamień milowy”. To Krzyż Milenijny w Niechobrzu. Wcześniej długie podejście po asfalcie. A zwycięzca jest na mecie już od 40 minut.
Przy parkingu kilka osób ze zgrzewkami wody. Można się napić i uzupełnić zapasy. Ja nie potrzebuję pić, zapasów jeszcze mam sporo ale zatrzymuję się na moment i obmywam ręce i twarz. Obsługa stara się dodać otuchy: „już tylko dwadzieścia kilometrów”. Najwyraźniej wiedzą, że ci z niebieskimi numerami to 70 a ci z czerwonymi to 110 km. Ale czy wiedzą, że te „ostatnie 20 kilometrów” będzie dla mnie najgorsze do pokonania. Trasa pozornie staje się łatwiejsza. Początkowo w dół, później płasko, właściwie to pozostało tylko jedno wzniesienie. Ale zaczyna się monotonia, nuda, droga najpierw szutrowa, później asfaltowa. Jakieś pola, później teren podmiejski, zabudowania. A nogi będą coraz mocniej odczuwać zmęczenie. Przy krzyżu klęczy dwóch ultrasów. Chwila zadumy. Chwila modlitwy. Idę dalej, zaczynam truchtać, lekko w dół.
Nie staram się już dotrzymać kroku Kaśce. Pobiegła do przodu, a na mecie zameldowała się jakieś 40 minut przede mną.
Koniec października 2013. Zaczynamy o wschodzie słońca. Biegniemy z Trzciany na północ, przez lasy do Bud Głogowskich, Głogowa, kończymy w Trzebownisku. Około 42 kilometry, taki treningowy maraton. Tempo jest spokojne, ale ostatni odcinek drogą techniczną wzdłuż autostrady daje mi w kość. Jest ciepło – słonko przygrzewa choć to koniec października a kilometry w nogach dają o sobie znać. Staram się utrzymać w czołówce grupy, gdy jestem zmęczony to bieg „w ogonie” działa na mnie dołująco.
Niedługo potem zaczyna w głowie nieśmiało, powolutku, pojawiać się myśl – „może jednak spróbuję”. Szukam dla niej jakiegoś podparcia, podsycam czym mogę. Przecież zrobiłem niedawno „Koral Maraton” bez jakiejś ściany, w niezłym stanie na mecie. Co prawda czas nie był jakiś porywający, ale właśnie takie miałem założenia, przebiec cały dystans z dobrym samopoczuciem. No i uczucie w czasie wyprzedzania maszerujących na ostatnim podbiegu – bezcenne.
Tak. Chyba się zdecyduję. To przecież tylko kilkanaście kilometrów więcej niż maraton (pierwotnie w planach krótsza wersja miała 60 kilometrów). Nawet teraz bez specjalnych przygotowań zrobiłem spokojnym tempem przeszło 40 kilometrów. Treningowo, w fajnym towarzystwie. Dzień wcześniej poznałem Wojtka i Lucynę. Teraz kilka czy nawet kilkanaście nowych osób, nawet nie zapamiętałem wszystkich imion. Razem biegło nas przeszło 20 osób. Później było jeszcze kilka wycieczek biegowych w podobnej grupie, po planowanej trasie utramaratonu. Trzeba przyznać, że organizatorzy mieli fajny pomysł aby zrobić takie wycieczki.
Sporo biegaczy. Choć liczba uczestników jest limitowana (łącznie na oba dystanse zapisano około 250 osób) to jednak przy starcie jest spora grupa. Widzę znajomych, podchodzę, witam się. Tu jedna grupka znajomych, tam druga, tego też znam z widzenia. Jeszcze chwila, jeszcze rozmowy przed startem: „i jak forma?”, „dobrze będzie” i tym podobne. Rozglądam się. Co jest? Wszyscy z długimi rękawami! Może wrócić do samochodu po bluzę? Mam na sobie spodnie „za kolano”, i koszulkę „RGiG” z krótkim rękawem, plecak (wypchany) i nie odczuwam chłodu. Na szczęście dostrzegam jakiegoś biegacza z krótkim rękawem, za chwilę jeszcze jednego rezygnuję z pomysłu zakładania bluzy. Pewnie po godzinie upchałbym ją w plecaku i tylko niepotrzebnie by mi przeszkadzała.
Jeszcze dociągnąć sznurowadła, nie za mocno żeby nic nie uciskało stopy i nie za słabo, żeby nie było luzów. Jeszcze poprawić plecak – dociągnąć pasek, żeby nic nie skakało po plecach – dlaczego jest taki wypchany?
Maciek (sędzia główny biegu) uświadamia zawodnikom, w którą stronę biegniemy i gdzie się trzeba ustawić – pomiar czasu jest elektroniczny i wskazane jest przebiegnięcie przez matę na starcie.
Za chwilę start. Jeszcze do mikrofonu dorywa się Michał i mówi coś o dobrej rozgrzewce przed takim biegiem. Co jest??? Okazuje się, że proponowana przez niego rozgrzewka polega na rytmicznym klaskaniu z rękami nad głową :)
Zaczynamy. Z głośników "Rydwany Ognia". O rany, ale klimacik...
Jest super.
Ruszamy z Rynku. Spora grupka – ponad 200 osób, zawodnicy, zawodniczki no i oczywiście dołączają do nas imprezowicze – niektórzy bawią się do rana. Jest też pies, jedna z zawodniczek biegnie ze zwierzakiem, który początkowo hałaśliwie szczeka, później się uspokaja. Dzielnie przebiegł z właścicielką cały dystans 116 kilometrów (ale miał łatwiej – biegł na czterech łapach a ludzie na dwóch).
Skrzyżowania ostawione przez policję, która zatrzymuje ruch, żeby przepuścić zawodników. Choć pora jeszcze wczesna to na rondzie ustawił się już sznureczek samochodów, no ale przez kilka minut to może nie sklną nas za bardzo.
Powolutku grupa biegaczy się rozciąga. Staram się biec spokojnie, w połowie pierwszego podbiegu przechodzę do szybkiego marszu. Niektórzy maszerują tak jak ja, inni biegną. Trzeba znaleźć sobie miejsce, najlepiej w towarzystwie znajomych. W głowie powtarzam sobie to co pewnie większość debiutantów: nie napalać się na początku. Dostrzegam Sławka, wspominał kiedyś, że będzie chciał skończyć w czasie poniżej dziesięciu godzin. Wydaje się, że taki czas w moim przypadku jest realny. Spróbuję pobiec razem z nim. Jest też Grzesiek, biegnie dłuższą trasę. Przez jakiś czas biegniemy we trzech, rozmawiając i żartując. Kilometry powoli mijają jeden za drugim – po 6 z kawałkiem minuty na każdy.
Kończymy pierwszy asfaltowy odcinek, na granicy miasta skręcamy w prawo na polną drogę. Przy skręcie stoi Wojtek – „kierownik zamieszania”. Przybijamy piątki, uśmiechamy się. Wojtek rzuca krótkie „spokojnie panowie”. Czy jesteśmy za mało spokojni?
Jest dobrze. No ale jak może być? Przecież to początek. Za nami mniej niż jedna dziesiąta trasy. Nie myślę o tym ile jeszcze przed nami. Tak jak radzili doświadczeni koledzy - wyznaczyć sobie jakiś cel pośredni. Teraz takim celem będzie Tyczyn. A wcześniej droga na "Łanach", niedaleko do domu.
Zaczyna się teren. Najpierw droga polna, później ścieżka przez pola i przez las. Gdy zaczyna się las nie trzeba rozglądać się za trasą. Gęsto zwisają kawałki taśmy oznaczającej trasę. Ten odcinek chyba znakował Andrzej. Zrobił to bardzo dobrze, pewnie połowa tych znaków byłaby wystarczająca. Na dodatek trochę znam przebieg tej części trasy – byłem tam dwa razy na wycieczkach biegowych. No i na ogół ktoś jest przede mną, bliżej lub dalej ale ciągle widzę kogoś przed sobą.
Jest dobrze. Biegnę razem ze Sławkiem i Zbyszkiem. Gdzieś w pobliżu kolejni znajomi i znajome. Humory dopisują. „Zapraszam na kawę. Zamiast w lewo skręcimy w prawo, zbiegniemy w dół, do domu mam trzy kilometry. Potem trzy po płaskim i jesteśmy w Tyczynie”. Oczywiście organizatorzy zabezpieczyli się na taką okoliczność. W „wątpliwych” miejscach sędziowie zapisywali numery przebiegających zawodników.
Zbiegamy do Tyczyna. Po drodze piękny widok – siwy konik biega po łące pięknie się prezentując. Jakiś zawodnik biegnący niedaleko zachwyca się tym widokiem i przez kilka minut opowiada różne rzeczy o arabach (takich koniach).
W Tyczynie przebiegamy przez rynek i przez kilometr mijamy zawodników wracających z pierwszego punktu żywieniowego. Pozdrawiamy znajomych, pozdrawiamy nieznajomych. Żartujemy.
Dobiegamy do punktu. Zgodnie z zapowiedzią – „na bogato”. Banany, woda, izo, orzeszki, herbatniki. No i woluntariusze. Wspaniali. Niesamowicie życzliwi i uczynni. Wielkie zaskoczenie na plus. „Czego Panu potrzeba? Może Pan coś zje?” Proponują uzupełnienie zapasów napojów. Proszę o nalanie izotonika do butelki. „A w jakim smaku? Jabłko? Kiwi?” Prawie zapominam języka w gębie. Do tej pory kontakt z woluntariuszami na biegach ograniczał się co najwyżej do podania kubeczka z napojem, tu jest całkiem inaczej. Na maratonach czy krótszych dystansach ważne było, żeby złapać coś w biegu i bez zatrzymywania się coś przegryźć i napić się. Tu jest inaczej. Choć Sławek trochę mnie pogania jest czas żeby spokojnie wypić kilka łyków, przegryźć banana, dwa herbatniki. Jeszcze kubeczek częściowo wypełniony słonymi orzeszkami do ręki i ruszamy. A gdzie jest Zbyszek? Może poszedł do toalety? Powoli ruszamy marszem oglądając się. Nie widać go. Trudno. Trafi sam.
Jest dobrze.
W Przylasku, niedaleko kapliczki ze źródełkiem, doganiamy Zbyszka. Pożywiał się naleśnikami. Niezłe były. Całe szczęście, że nie czekaliśmy na niego w Tyczynie dłużej – wyruszył na trasę przed nami.
Zaczynam odczuwać niepokojący ból prawej stopy, przy paluchu. Coś się zrobiło, pęcherz lub otarcie. Zgodnie z tym co wyczytałem, rano nasmarowałem stopy sudocremem, tak zapobiegawczo. Mam nadzieję, że ta dolegliwość nie zmusi mnie do wycofania z biegu. Mam w plecaku plaster i sudocrem, jak zacznie bardziej dokuczać to będę się ratował.
Na razie jest nieźle.
Kolejny punkt odżywczy. Tak jak poprzednio super zaopatrzony – dodatkowo jeszcze arbuzy! Tak jak poprzednio – super woluntariusze. Tu akurat znajoma napełnia moją butelkę izotonikiem – tym razem porzeczkowym. Ten najbardziej mi smakuje, szkoda że na ostatnim punkcie takiego nie było. Gdy przy stołach ustawionych w pobliżu drogi zbiera się grupa zawodników strażak zabezpiecza całe towarzystwo obstawiając pachołkami połowę jezdni. Mało kto z zawodników to zauważa ale z boku było widać, że nie zwracamy dużej uwagi na to co się dzieje za naszymi plecami.
Niecały kilometr wcześniej spotyka mnie niespodzianka. Na moście jakaś dziewczyna z chłopakiem pstryka zdjęcia. No przecież to Monika – kochana córeczka – z chłopakiem. Przyjechali na rowerach (to tylko około 10 kilometrów od domu), pstryknęli kilka fotek, porozmawiali przez chwilę. Super. Takie wsparcie sporo mi dało.
Po 38 kilometrach już czułem zmęczenie. No i w dodatku ta stopa. Przy punkcie odżywczym korzystam z krzesełka, zdejmuje but i skarpetę – jest piękny bąbel. Smaruję sudocremem, na razie nie zaklejam. Troszkę za szybko wiążę but, w efekcie przód stopy jest luźny, a wierzch nieco ściśnięty. Po dwóch czy trzech kilometrach nacisk się wyrównuje i nie ma już zbytniego ucisku, jednak później okazuje się, że trzeba odpokutować bólem.
Skręcamy na główną drogę, kilkaset metrów biegniemy wzdłuż krajowej„dziewiątki”. Ruch jest spory, ale jest dobrze – pobocze oddzielone od drogi gęsto ustawionymi pachołkami. Kierowcy jadą ostrożnie i czuję się bezpiecznie. W miejscu gdzie trzeba przebiec na drugą stronę drogi policja wstrzymuje ruch samochodów i przepuszcza biegaczy. Tak było również wcześniej, gdy trasa biegu przecinała jakieś główniejsze drogi, ale dopiero teraz takie zabezpieczenie było bardzo przydatne. Pod tym względem organizatorom należy się najwyższa ocena.
Za chwilę, na podejściu, Sławkowi dzwoni telefon. Po chwili rozmowy wnioskuję, że był umówiony z żoną na punkcie odżywczym (dwa kilometry wstecz), ale żona się spóźniła a właściwie to on był za wcześnie. Wyliczył orientacyjny czas spotkania zgodnie z oznaczeniem na mapce według którego punkt miał być na 40 kilometrze (w rzeczywistości był na 38 km). Rozmowa telefoniczna miała miejsce właśnie gdy byliśmy na czterdziestym kilometrze.
Jest "w miarę". Bywało lepiej ale tragedii nie ma.
Ostatni (na mojej trasie) punkt odżywczy. Tym razem dałem sobie chwilę luzu, spędziłem tak około 9 minut, jakoś przestało mi się śpieszyć. Zjadam drożdżówkę, kawałek banana, popijam wodą, woluntariusze nalewają mi izo do butelki, porzeczkowego nie ma, kiwi mi nie smakował, biorę jabłkowy – dał się pić. Powoli ruszam. Najgorzej to zacząć. Bolą pachwiny, bolą dwugłowe, bolą też stopy. Szelki plecaka boleśnie uciskają ramiona. 55 kilosów na własnych nogach – czegoś takiego jeszcze nie robiłem (za jednym razem).
Ostatnich kilka kilometrów przebyłem w towarzystwie Wieśka – nowego znajomego. Czasem on był przede mną, czasem ja przed nim, część tego odcinka przebiegamy i maszerujemy razem. Po drodze spotykamy rowerzystę, który zagaduje – „jak zdrowie panie Maćku?” Jestem zaskoczony a on przyznaje skąd się znamy – kilka razy w zimie wspólnie kręciliśmy „maraton rowerowy”, koleżanka z pracy organizuje takie zabawy. Ja go nie poznałem, bo kask i ciemne okulary trochę zmieniają wygląd. Żartem pyta czy nie chciałbym podjechać na rowerze, ja dyplomatycznie odpowiadam że „nie wypada”. Pewno, że bym chciał, ale co z tego. Założenie było: przebiec, przemaszerować do mety a nie przejechać rowerem. Chwilę rozmawiamy, później on odjeżdża. Po kilku kilometrach spotykamy się ponownie, znowu chwila rozmowy, dodatkowe urozmaicenie na trasie, która robi się nudna.
Jest "po japońsku" czyli "jako-tako".
Nie. Stop. Muszę się zatrzymać. Muszę się zatrzymać i poluzować sznurowadło. Grzbiet prawej stopy boli coraz bardziej. Przystaję przy jakimś niewielkim murku obok wjazdu na podwórko. Stopa na murek, schylić się, nie kucać bo będzie problem z wyprostowaniem nóg. Rozwiązuję i luzuję sznurowadło. Delikatnie wiążę. Trzeba było to zrobić już dawno. Przecież „terenowa” część trasy skończyła się ładnych kilka kilometrów wcześniej. A właściwie to trzeba było poświęcić te dwadzieścia sekund na równomierne zaciśnięcie sznurowadła 22 kilometry wcześniej. Wieczorem okazało się, że grzbiet stopy jest siny i opuchnięty. Przez takie głupstwo.
No to dalej. Krok, drugi, człap, człap, da się iść, no to może truchcik, człap, człap, da się truchtać, nie jest jeszcze tragicznie. Chwila truchtu, chwila marszu. Chwila marszu, chwila truchtu. Ten co człapie przede mną - Wiesiek - zatrzymuje się przy wiacie przystankowej, rozmawia z kimś, pewnie znajomi albo rodzina. „Czekasz na autobus?”
Za chwilę będziemy nad zalewem. Mijamy kolejnych sędziów. Żartuję „czy możemy sobie skrócić tu w lewo?” Ze śmiechem odpowiadają „chyba nie”. Fragment który pozostał do mety znam doskonale. Praktycznie co tydzień tu biegam ze znajomymi. Sędziowie zapisują numery, z ciekawości pytam które mam miejsce. Okazuje się że 112, co trochę mnie zaskakuje. Spodziewałem się, że jestem dużo dalej (w rzeczywistości za mną było 39 osób).
Teraz już cały czas biegnę i maszeruję razem z Wieśkiem. Zdecydowanie lepiej niż samemu. Chwilę porozmawiamy, chwilę pomilczymy i jakoś brniemy do przodu. Po chwili, gdy zbliżamy się do ścieżki nad zalewem widzę, że ktoś macha. Super – Monika z Pawłem. Monika znowu pstryka jakieś zdjęcia. Po chwili wsiadają na rowery, wyprzedzają nas i czekają na nas kawałek dalej. I tak kilka razy.
Kolejny kilometr, już zapora, jeszcze jeden i jest „most zamkowy”, Olszynki, podbieg do ulicy, policjantka zatrzymuje samochody, przebiegamy przez ulicę. Truchtamy już jakiś czas bez przerwy na marsz, już niedaleko. Filharmonia, fontanna, podbieg. Na deptaku doganiamy trzech innych ultrasów, idą niezbyt szybko. „Co to za spacery, tu się biega” rzucam do nich żartem. Może niepotrzebnie bo jak się zorientowali, że do mety zostało kilkaset metrów to jeszcze nas przegonili na finiszu.
Koniec. Przy mecie czekają żona i córka z chłopakiem. Super. Jeszcze dopingują na finiszu.
Właśnie ukończyłem pierwszy ultramaraton. Medal na szyję, folia na plecy, jakaś butelka z czymś do picia, nawet nie pamiętam co to było. Gratulacje od obsługi, od rodziny, od znajomych. Bolą nogi, bolą stopy, bolą ramiona od plecaka. Przy tym wszystkim to nawet nie czuję tego pęcherza na stopie, który przez pewien czas mocno mi dokuczał.
Wkładam nogi do zimnej wody. Nie lubię zimnej wody, ale teraz to rewelacja. Długo nie wytrzymuję, woda jest schładzana do około 9 stopni.
Po chwili idę na posiłek. Wybieram kaszę gryczaną z gulaszem i ogórkiem kiszonym (tak jak wcześniej w ankiecie). Smakuje. Lubię kaszę gryczaną. Dobrze że przypomniałem sobie o tym bloczku na posiłek, który został w domu, rodzina go znalazła.
Czy było warto? Czy było warto męczyć się przez prawie dziesięć godzin? Zdecydowanie TAK. Nie traktowałem tego biegu jak walki z czasem, z innymi zawodnikami. Była to dla mnie przygoda. Było to poznawanie samego siebie.
Jeśli tylko organizatorzy zechcą powtórzyć tę imprezę w przyszłości to bez wahania się zapiszę. Wtedy zapewne postawię sobie inne cele niż ukończenie biegu. A ta pierwsza edycja na zawsze zostanie mi w pamięci. Bardzo, bardzo pozytywnie.
Maciej Szpila